poniedziałek, 24 czerwca 2013

Lucas Wallace vel Wątły Kojot

"Nigdy nie był wzorem mężczyzny. Nawet urodził się chuderlawy, wątły, mały... Porzucony w pieluszkach na pustyni niedaleko Teksasu, został odnaleziony i wychowany przez Indian z plemienia Wind Chasers i obdarzony imieniem Wątłego Kojota. Przygarnęła go najstarsza z matek plemienia – Milcząca Krowa. Była to niema, gruba starucha, a jej zajęciem w plemieniu było doglądanie bydła – stąd jej imię plemienne.
Jego dzieciństwo przebiegło spokojnie, plemię unikało walk, rzadko się przemieszczało, a inne matki pomagały Milczącej Krowie w opiece nad nim. W wieku 6 lat otrzymał największy dar plemienia: własnego sokoła. Został przydzielony na nauki do Orlego Pióra – wodza opiekunów wszystkich zwierząt plemienia. Orle Pióro gardził Wątłym Kojotem. Jego zdaniem, człowiek tak wątłej postury nie powinien należeć do plemienia. Tym bardziej, że była to blada twarz. Jednak po naciskach ze strony Rady, zgodził się go uczyć. Mijały lata, a Kojot stawał się coraz lepszy.
Tak jak się często zdarza w życiu, uczeń starał się przerosnąć mistrza. Ten jednak, tak jak każdy rozsądny mistrz, postanowił się pozbyć Kojota. Pewnego dnia, pod pretekstem zwiadu, Orle Pióro zabrał Kojota na pustynię. Gdy odjechali wystarczająco daleko, Orle Pióro zatrzymał swojego konia i kazał zrobić do samo Wątłemu Kojotowi. Gdy to zrobił, wódz ogłuszył go celnym ciosem, przywiązał do pobliskiej skały, po czym powrócił do obozu, gdzie sprzedał współplemieńcom bajeczkę o ataku bestii.
Kojota, po pięciu dniach, odnalazła karawana kupiecka z Federacji, kierując się za wyjątkowo natarczywym sokołem... Początkowo chcieli zabić chłopaka, jednak jeden z przewodników zabrał go, twierdząc, że jego przełożony zawsze chciał mieć indiańskiego niewolnika. I tak zaczęła się przygoda Kojota w Federacji. Zmieniono mu imię na Lucas i został podwładnym barona Diego Wallace'a. Nie był gnębiony, ani niszczony przez przełożonego. Przez długi czas szorował u niego podłogi z krwi, odkurzał broń, jednak miał wyżywienie, nocleg, skromną zapłatę i wolne wieczory, by mógł korzystać z uroków posiadłości Barona... Codziennie jednak, Lucas wymykał się w góry, by obserwować tamtejszą faunę. Wielkie jaszczury, górskie lwy, skalne węże... Z każdym dniem był coraz bliżej tych stworzeń... Porozumiewał się z nimi, leczył ich rany, uczył którymi ścieżkami chodzą ludzie...
Któregoś dnia, baron zauważył, że Lucas po skończonej pracy, zamiast wybrać się „na dziewczynki”, idzie w góry. Wysłał jednego ze swoich zaufanych ludzi, by śledził Kojota. Sługa zobaczył jak Lucas ujeżdza dzikie Gankory, jak bierze na ręce młode wilki... W jakiś sposób chłopak, stał się częścią ekosystemu. Gdy sługa miał już wrócić i zdać baronowi relację, drogę zastąpił mu ogromny lew górski. Jednym uderzeniem łapy lew zwalił go z nóg, a ostatnie słowa, które doszły do uszu ofiary brzmiały: „Charlie... Nie baw się jedzeniem...”. Lucas zebrał resztki szpiega, zaniósł do barona, powiedział mu, że to atak lwa górskiego, po czym bez słowa odszedł.
Baron postanowił sam zbadać sprawę. Zebrał grupę 10 najemnych hegemończyków i razem z nimi poszedł za Lucasem. Nasz młody Kojot był jednak na to przygotowany. Stanął na czele armii zwierząt... Gankory, lwy, wilki, niedźwiedzie... To była trudna walka. Lucas ujeżdzał największego z Gankorów – Wartouch'a. Obie strony poniosły ciężkie straty. Na koniec, jako jedyni na polu bitwy pozostał Kojot i jego wierzchowiec. Lucas wyszedł z walki uboższy o dwa palce lewej dłoni i z wielką raną postrzałową w łydce. Gdzieś nad polem bitwy krążył jeszcze sokół, któremu Lucas zabronił się zniżać. Baron na pewno zginął, chociaż trudno było identyfikować zwłoki.
Po tym wydarzeniu Lucas opuścił góry trzymając na ramieniu wiernego sokoła i utrzymując się na grzbiecie zaufanego Gankora..."

Fajna bajeczka? Znalazłem w tomiku dla dzieci z Federacji Apallachów. Ludzie chcą wierzyć w takie rzeczy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz