poniedziałek, 25 października 2010

Ben Shepard

Pytacie mnie, jak mijało moje dzieciństwo? Tak jak każdemu dziecku Teksasu! Sielanka! Podczas mojej wędrówki po Stanach, widywałem wiele dzieciaków. Większość z nich wyglądała jak Croats bez pazurów. Małe, strachliwe, trzymające się w grupie... Ale wracając do mnie. Do siódmego roku życia moim głównym zajęciem było pilnowanie bydła na trasie... Koszmar. I za każdym razem, gdy coś się działo, ojciec wrzucał mnie do jeepa, zatrzaskiwał drzwi i kazał siedzieć cicho. Wyglądałem zawsze jak sobie radzą nasi i zazwyczaj radzili sobie nieźle...

Ale nawet najlepszym czasem się coś spieprzy. Tego dnia zginęło ośmiu naszych. Po raz pierwszy niedoceniliśmy przeciwnika. Hegemońce musiały zapłacić mądralom z Vegas za jakieś zastrzyki mutagenne... Ja pierdolę... Dali w łapę felczerom z Vegas za takie strzykawki z gównem, które robi z ludzi mutantów... Skąd wiem? Bo mój stary znalazł te strzykawki. Stąd. Mój staruszek był najlepszym chemikiem w tej części ZSA. Ci z Vegas mogliby mu lizać dupę... No i tamte wielkie gówna stały się dzięki tym strzykawom jeszcze większe, a ich mózgi z małych stały się mikroskopijne... Nie mam pojęcia czy czuli ból. Wiem, że diabelsko trudno było ich powalić. Zaatakowało nas siedmiu. Zatłukli ośmiu. Stado się rozbiegło. Mój ojciec stracił nogę. Ja przeżyłem w jednym kawałku tylko dlatego, że siedziałem w wozie.

Wróciliśmy do domu. Ja na jednym koniu, ojciec przywiązany do drugiego, jedyny z naszych, który przeżył, Mały Tim, w wozie. Ze stada liczącego 80 sztuk, zostało nam 13. Żadnych samców. Zero zdolności do rozrodu. Ostatnie zaskórniaki jakie mieliśmy, poszły na metalową nóżkę dla ojca i na dwa byki. Musieliśmy budować nasze stado od nowa.

Minęły dwa długie lata. Ja w tym czasie pokazałem się ojcu z trochę innej strony. Zawsze szedłem przed stadem, wypatrując zasadzek, obserwując ruchy drapieżników, przewidując pogodę i inne przeszkody na drodze konwoju. Odwiedzaliśmy skup Bęzrękiego, gdzie sprzedawaliśmy część stada, po czym wracaliśmy. Nudy? Może dla Ciebie! Ty od zawsze siedzisz w tej śmierdzącej szczynami melinie. Ale nie było zawsze tak samo. Nie raz wyśledziłem grupę mutantów, zaczajonego Połykacza, czekającego tylko aż stado przejdzie przy jego leju... Jednak jedna z takich wypraw przebiegła inaczej niż zawsze. Gdy dotarliśmy na miejsce skupu, dowiedzieliśmy się od Bezrękiego, że Poganiacze z F.A. nie stawili się po odbiór bydła i żaden z kurierów nie chciał się podjąć tego zadania. Zaoferowaliśmy pomoc. Mieliśmy przegonić blisko pół tysiąca krów do Federacji. To była najtrudniejsza rzecz jaka trafiła się mojemu ojcu. I jednocześnie najlepiej płatna. Przy odbiorze mieliśmy dostać 200 gambli za każdą z krów. Czyli razem... umie ktoś tutaj liczyć? 100.000 gambli. 40 tysięcy mieliśmy oddać z powrotem Bezrękiemu, ale to i tak 60 tysięcy to kieszeni! Zanim się zebraliśmy, zatrudniliśmy 30 ochroniarzy do konwoju. Obiecaliśmy im zapłatę po wykonaniu zadania. Na początku nie chcieli się zgodzić, jednak widząc ogrom stada zauważyli, że to nie przelewki. Nasze przyszłe fundusze zmalały do 50 tysięcy. Trzeba było kupić środki transportu i paliwo na drogę. I już tylko 40 tysięcy. Wyżywienie. 35. Poczuliśmy, że zostaliśmy zrobieni ostro w dupę. Ale nic. 35 tysięcy nie jest złe.

Wyruszyliśmy. Przez całą drogę było cicho. Żadnych kłopotów. Żartowałem... Z początkowych 30 ochroniarzy pozostało 12. Chcieli podwyższenia stawki. Zgodziliśmy się. Mały Tim wyliczył, że i tak będziemy mieć 43 tysiące. Zajebiście. Tyle, że chcieli nas wydymać przy odbiorze bydła. Nas! My potrafilibyśmy z zamkniętymi oczami wybebeszyć każdą z tych krów, odebrać od nich porody i jeszcze przy tym je doić! Pieprzyli coś o wadach genetycznych. Pierdolili! To, że krowa miała 6 nóg nie oznacza, że jest chora! Dzięki temu ważyła dwa razy więcej, było dwa razy więcej mięsa, więc kosztowała też podwójnie. Wkurwieni wróciliśmy. 80 tysięcy. 17 poszło w koszta. Zostało 63. Bezręki dostał tylko 30. Niech się skurwiel cieszy, że w ogóle. Za pozostałe 33 tysiące rozbudowaliśmy ranczo. Jedyny kto mógł się z nami równać był nasz „sąsiad” Bradley.
 
niestety, kurwa, do czasu. Niedługo po moich dwunastych urodzinach, nasz dom został zaatakowany. Ojciec zawsze powtarzał: „To co przychodzi ze strony, gdzie zachodzi słońce, zwiastuje kłopoty”. Atak nastąpił właśnie z zachodu. Z daleka wyglądało to na następny najazd Hegemońskiego gówna. Jakże się pomyliliśmy... Strzelaliśmy do atakujących. Niektórzy padali, jednak nawet po postrzale w głowę, najeźdźcy powstawali i biegli dalej. Nie było mowy o pomyłce. To, co na nas biegło to mutanty.


Gdy do nas dobiegły, zostało ich około 20. Nas było 10. Dzika fala dobiegła do nas. My, ukryci w domach odpieraliśmy atak. W oddali usłyszałem charakterystyczny ryk silnika i terkot ciężkiego karabinu. To Bradley Johannson, nasz sąsiad przybył z odsieczą. Trzask. To wyłamały się drzwi naszego domu. Do środka wbiegły dwa wielkie mutanty. Ojciec wepchnął mnie do piwnicy i zatrzasnął kratę. Chwilę po tym usłyszałem stłumiony jęk, a przez drewnianą podłogę zaczęła przesączać się krew... Zacząłem płakać.

Nagle otworzyła się krata. Zobaczyłem w niej łeb wielkiego mutanta... Jego oczy płonęły. Na twarzy miał jakieś dziwne znaki, a jego łeb przystrajał czerwony irokez. Wyszarpnął mnie z piwnicy i rzucił na podłogę. Zasłoniłem ręką twarz. Napastnik uniósł ogromny nóż i zaatakował. Wbił nóż w mój brzuch, rozdarł go, a potem wgryzł się w nerkę. Mój mocz zalał jego twarz, jednak nie przejął się tym. Rozdzierał ciało. Wrzasnąłem. W tej chwili Bradley poderżnął gardło mutantowi. W oczach mojego dawnego oprawcy widziałem ludzkie zaskoczenie i ból, a potem spokój, gdy osunął się bezwładnie na ziemię. Oczy mojego obrońcy były zupełnie inne. Płonął w nich ten sam ogień, który widziałem u potwora wyciągającego mnie z kryjówki. Wiedziałem, że Bradley mnie uratował, jednak ja od tamtego czasu nie potrafiłem nie widzieć w ludziach morderców. Nienawidziłem mutantów za zabicie mi ojca, jednak ludzie nie byli niewiele wyżej od nich...

Bradley przygarnął mnie pod swoje skrzydła. Nie omieszkał oczywiście do cna złupić naszej farmy, zabrać ostatnie dwie krowy i przywłaszczyć sobie pozostałych przy życiu niewolników. Byli to Dick i Rick – czarnoskóre rodzeństwo. Od czasu ataku nie odstępowali mnie na krok. W wieku 16 lat, po raz drugi widziałem atak mutantów. Tym razem zaatakowali południowego sąsiada Bradleya. Wyjechaliśmy w 4 osoby: ja, Bradley oraz dwaj moi zaufani słudzy. Udało nam się uratować paru niewolników, kilka krów, lecz zarządca rancza zginął. Na trupach mutantów widziałem te same tatuaże, co na tych z poprzedniego ataku. Gdy podzieliłem się tą informacją z Bradleyem, ten spiął się, wściekł na mnie i kazał znikać z oczu. Wydało mi się to podejrzane. Od tego czasu postanowiłem go śledzić.

Pewnej nocy obudziły mnie kroki. Johannson wyszedł z domu i skierował się na zachód. Porwałem Garanda stojącego przy drzwiach i wybiegłem za nim. Starałem się nadążyć za Bradleyem, ale był ode mnie dużo szybszy. W pewnym momencie mogłem kierować się tylko jego śladami w namoczonym piasku... Po jakimś czasie usłyszałem rozmowę. Gdy wyjrzałem zza wydmy, zobaczyłem 4 mutantów rozmawiających z Bradleyem. Ci byli więksi od tych których widziałem, jednak ich ciała zdobiły znajome tatuaże.

...oszukał nas! - kończył wiązankę najsmuklejszy z mutantów.

Nie oszukałem. Mieliście mieć ciała ludzi do jedzenia i mieliście. Chcieliście więcej terenów do rozrodu – dostaliście. Ceną było życie kilku z waszych ludzi.

Ludzki śmieć stawia warunki, ludzki śmieć ginie szybko! - wrzasnął potężny mutant z pazurami jak u pumy.

Spokojnie panowie... Dookoła znajdują się moi ludzie. Zaatakujcie, a oni was rozwalą.

Nerwowo się rozejrzałem. Podobnie zrobili zmutowani. Nikogo nie widziałem.

Wiesz, komu grozisz? Jestem Urth! Twoi bracia z Zachodu nazywają mnie Łowcą Czerepów! Zabij mnie podstępem, a spadnie na Ciebie gniew naszych ojców! - mutant zaakcentował swoje słowa wyciągnięciem ogromnego topora.

Dajcie spokój... Przecież nie chcecie ginąć...

Zauważyłem, że ten skurwiel, Bradley zaczął się nadmiernie pocić. Jego ręka powoli wędrowała na kaburę pistoletu... W tym momencie wycelowałem i strzeliłem. Kula trafiła idealnie w nadgarstek mutanta z mieczem, który brał szeroki zamach. Dłoń mutanta odleciała na bok, a tamten stał zdziwiony, ściskając kikut dłoni. Bradley zaczął uciekać w moją stronę. Strzelałem dalej. Pogoń ruszyła. Moje kule latały... nie jestem pewny ile razy trafiłem, bo nawet gdy byłem pewny trafienia, mutanty biegły dalej. Jeden padł. Jeszcze trzydzieści metrów. Drugi. Dwadzieścia. Trzeci zginął 10 metrów ode mnie. Czwarty rzucił się na Bradleya. Odstrzeliłem mutantowi łeb. Krew obryzgała Bradleya. „Teraz jesteśmy kwita. Ty uratowałeś mnie, a ja Ciebie. A to za mojego ojca!” krzyknąłem i władowałem mu kulkę w serce.

Usiadłem na piasku. Siedziałem tak parę godzin patrząc się w przestrzeń. Powoli ruszyłem w stronę rancza. Nie wiedziałem, co robić. Zostawiłem Dick i Rickowi wiadomość, że są wolni i mogą robić co chcą. Sam wyruszyłem na północ z chęcią zabicia wszystkich mutantów i zmutowane zwierzęta, oraz zdradzieckich ludzi, którzy weszli z tymi bestiami w układy. Wędrowałem od osady do osady, od domu do domu, przyjmując zlecenia i słuchając opowieści o każdym przejawie mutacji. Tak samo traktowałem zmutowane psy, jak i ludzi. Tropiłem je, po czym zabijałem lub wabiłem do klatek.

W międzyczasie, na pustyni spotkałem wędrującego szamana. Gdy mnie zobaczył, podbiegł i zmusił mnie do wysłuchania jego proroctw. „Jesteś sierotą! Zostałeś zdradzony przez kogoś, komu ufałeś! Tropisz Inne! Inne zabiły Ci rodzinę! Pragniesz zemsty! Jednak inne są odporne na zwykłe ciosy! Pomioty złego boga można zabić tylko podstępem! Weź tą dmuchawkę. Służyła mi dzielnie i teraz daję ją Tobie. Nazywa się „Duty” i kiedyś stanie się bardziej zabójcza od ognistych lasek!” Krzyczał. Wręczył mi długą tubę i dwa słoiczki. „To trucizny z pomiotów złego boga. Używaj ich przeciwko im samym!” Przyjąłem prezent, przytroczyłem rurę do plecaka i poszedłem dalej.

Jedna z wiosek prawie stała się moim grobem. Gdy do niej wszedłem, wszystko wydawało się normalne. Dzieci bawiące się na ulicy, dorośli popijający jakieś szczyny przed domem... Sielanka. Gdy zadałem pytanie o mutacje, zapadła cisza. Jakieś dziecko pobiegło, by następnie wrócić ze starym, dobrze ubranym człowiekiem. Okazał się burmistrzem miasta i opowiedział mi, że mieszkańcy tej wioski są nawiedzani przez „lądowe ośmiornice”. Pierwszy raz słyszałem takie określenie. Gdy zapytałem o coś więcej, burmistrz odrzekł, że mutanty są, ale wychodzą tylko w nocy i jeżeli zostawią im jedzenie, nie atakują domów. „Gnieżdżą się w starym magazynie” rzekł. Wyruszyłem tam niezwłocznie. To było jedno z moich pierwszych polowań, więc jeszcze byłem głupi. Nie dowiedziałem się niczego o zagrożeniu, jego wielkości, ilości, zdolnościach... Z latarką przytroczoną do ramienia wyruszyłem w głąb magazynu. Skradałem się korytarzem, gdy nagle coś spadło mi na głowę.

Garand wypadł mi z rąk, przy uderzeniu o ziemię strzelając w ciemność. Potwór na mojej głowie zaczął oplatać szyję mackami... Dusiłem się... Z mroku zaczęły wyłazić następne... Udało mi się zerwać bestię z głowy i rzucić ją daleko od siebie... Ośmiornicopodobny stwór był dziwnie lekki, jakby pusty w środku... Jego rodzina pełzła w moją stronę... Szybko podniosłem karabin i wypaliłem zestrzeliwując jednego z nich w pół skoku. Powoli się wycofywałem, cały czas strzelając... Dwa potwory odrzuciłem na bok kolbą... Nagle z odnogi korytarza wyszła matka (a może ojciec?) tych dziwaków... O ile „dzieci” były nieco większe od ludzkiej głowy, ten sięgał mi do pasa. Zarzucił mi macki na plecy, a z nich wysunęły się krótkie kolce, które wpiły się w ciało, rozrywając skórę... Zacząłem się przebijać... Uwolnić od natłoku macek... Gdy już traciłem nadzieję, usłyszałem metaliczny brzęk, a potem wielki huk. Potwory uciekły, a ja stałem ogłuszony. Podbiegł do mnie wielki koleś z wielkim karabinem maszynowym w łapach i pasem granatów niedbale przerzuconym przez ramię. „Żyjesz stary? Jestem Logan. Czasami tutaj zaglądam, ale nawet ja nie miałem jaj, żeby wejść tu samemu... Jesteś albo początkujący, albo głupi. A może jedno i drugie...” zaśmiał się przybysz. „Jestem Logan. Wstawaj. Mogą zaraz wrócić.”

Ledwo skończył te słowa, w mroku znowu usłyszeliśmy człapanie... Logan otworzył ogień w ciemność. Słychać było tylko piski i chlupot krwi rozpryskującej się po ścianach. Nagle usłyszałem charakterystyczny odgłos. Karabin Logana się zaciął... Ja jednak nie próżnowałem. Podczas huku serii, budowałem prowizoryczne wnyki i znalazłem jakieś gazrurki do obrony. Okazało się, że ostrzał przeżyło tylko 6 stworów, w tym olbrzym. Zostały mi 4 pociski 7,62mm. Padły 4 maluchy. Logan rzucił swój karabin i złapał gazrurkę. Postąpiłem podobnie i zaatakowaliśmy. Nasze ciosy dosięgły by zwykłych przeciwników, jednak ilość macek potwora pozwalała mu na skuteczną obronę... W pewnym momencie zamachnąłem się i trafiłem ośmiornicę w bok. Stwór zatoczył się i zdekoncentrował. Wykorzystał to Logan. Jego potężne uderzenie zmiażdżyło przeciwnika wraz ze złamaniem zardzewiałego pręta. „To chyba wszystkie. Zobaczmy, czego pilnowały” powiedziałem. „Tak w ogóle to dzięki za pomoc. Te skurwielstwo mogło mnie zabić. Jestem Ben.” Poza wieloma jajami i ogromem śluzu nie znaleźliśmy nic. Kości poprzednich śmiałków były obgryzione do kości, skrawki materiału nie nadawały się do niczego. Połamane, na wpół strawione szczątki broni leżały rozrzucone po całych korytarzach, Spakowałem dwa jaja do plecaka, a resztę zniszczyliśmy.

Gdy opuściliśmy budynek magazynu, powitały nas wiwaty tłumu: „Dziękujemy! Już nigdy więcej głodu!” Podszedł do nas burmistrz, wręczył nam pudełko naboi 5.56mm, trochę jedzenia i rzekł: „To wszystko co możemy wam dać... Będziemy jednak opowiadać o was wszystkim przybyszom. Jesteście naszymi bohaterami. Jeżeli kiedyś tu wrócicie, nasze domy będą dla was otwarte.”

Powędrowaliśmy dalej we dwóch. Uznaliśmy, że tak będzie bezpieczniej. „Zacinająca się spluwa i brak kumpla przy boku to złe połączenie, nie sądzisz?” zaśmiałem się. Ruszyliśmy na północ. Trafiliśmy do jakiejś starej mieściny, gdzie za trochę jedzenia udało nam się kupić amunicję 7,62mm. Pojechaliśmy dalej. Upolowaliśmy parę królików. Nastała noc. Było cholernie zimno. Tak piździło, że nawet ten wielki żołnierz uznał, że nie będziemy nocować na środku pustyni. Rozejrzałem się po okolicy. Na horyzoncie było widać jakieś małe góry. „Tam może być jaskinia. To jakieś 3 km stąd.” powiedziałem. Trzęsąc się z zimna wyruszyliśmy. Jaskinia się znalazła. Rozłożyliśmy obóz, rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy coś, podzieliliśmy warty. Rutyna.

Gdy to się stało, budziłem Logana, by zmienił mnie na warcie. Usłyszałem ciężkie kroki na zewnątrz jaskini. Szybko zgasiłem ognisko, jednak było już za późno. Alahama odnalazła, to czego szukała... Zaczęła szarżować. Logan skoczył do swojego karabinu, jednak był zbyt wolny. Mi udało się jedynie uskoczyć przed szarżą Alahamy i zacząłem robić hałas. Ta wielka pizda skupiła swoje ataki na mnie. Machnęła łapą, rozdzierając mi ubranie i ciało na piersi. Zawyłem z bólu. Zalała mnie fala adrenaliny. Broniłem się przed potężnymi atakami stwora, przez co obie ręce miałem pocięte pazurami. Z każdą chwilą, gdy szał adrenaliny minął, traciłem siły. Logan podczas mojej walki wyrzucał wszystko ze swojego plecaka i znalazł to czego szukał – nową taśmę nabojową do Minimi. Upadłem pod naporem ciosów potwora, uderzając o ziemię głową. Żołnierz załadował karabin i rozwalił plecy Alahamy. Ta odwróciła się w stronę nowego celu, co dało mi czas na podniesienie się z ziemi. Następna seria spowolniła Alahamę – ckmista postanowił chyba odstrzelić jej nogi. Złapałem swój karabin, wycelowałem i strzeliłem prosto w łeb. Alahama zrobiła jeszcze parę kroków w stronę Logana, po czym padła na ryj. „Nie powinno jej tu być. Brak jakichkolwiek śladów. Musiała długo wędrować, by znaleźć jedzenie. Spieprzajmy stąd... Wracamy do wioski” powiedziałem zbierając swoje rzeczy. Moje rany krwawiły, jednak wolałem się pomęczyć, niż oddawać się w niewprawne ręce. Co jak co, ale ufam tylko teksańskim medykom... Nad ranem dotarliśmy do osady. Krew przesiąkała się z nowootwartych ran... Na skraju wioski podbiegła do mnie medyczka. Kapelusz zaczepiony do jej szyi, tak bardzo podobny do mojego, sprawił, że w jakiś sposób bezwarunkowo jej zaufałem. Zemdlałem. Obudziłem się na jakimś łóżku polowym. Wszystkie moje rany były opatrzone. Rozejrzałem się. Znalazłem wszystko... poza karabinem. Była nawet ta pieprzona dmuchawka! „Nie ruszaj się! Nie wiem, co Cię dopadło, ale rozerwało ci całą pierś. Masz jakiś miesiąc leżenia...” powiedziała wchodząca dziewczyna. Była niewiarygodnie piękna, czarnowłosa, oraz pochodziła z Teksasu. „Jesteś taka pi... pomocna... Może moglibyśmy Ci się jakoś odwdzięczyć?” moje usta same składały słowa. Nie panowałem do końca nad tym. „Jasne. Możecie mi pomóc szukać siostry. Ja w czasie drogi mogę was leczyć. To na pewno się przyda. Na początek znajomości: jestem Maria. Po prostu Maria.” odpowiedziała.
Nasza drużyna się rozrasta! Początkujący łowca mutacji. Magister ciężkie wsparcie. Teksańska dziewczyna. Brakuje nam tylko kogoś kto będzie naprawiał nam broń, bo jak na razie to mogę używać tej rury jak pałki, a jak Loganowi broń będzie się zacinać jak zardzewiały rozporek, to zdechniemy.

Wędrowaliśmy razem około dwóch miesięcy. Było w miarę spokojnie, parę ataków zwierząt, ale byliśmy na nie przygotowani. Ewentualnych ran doglądała Maria. Jej kobiecy urok pozwalał nam obniżać ceny w sklepach, chociaż przyciągało to też tych pieprzonych zboków. W okolicach Oklahomy zaczepił ją wyglancowany pizduś z Vegas. Goguś wyglądał na pierwszego lizidupca w okolicy. Gdy kazałem mu spieprzać, ten roześmiał mi się w twarz i powiedział, że z dzieciakami nie rozmawia. Wkurwiłem się. Wyjebałem mu z dyńki w nos tak mocno, że farba prysnęła! Maria nie podzielała mojego entuzjazmu. Uznała, że nie powinienem tego robić, a ona sama by sobie poradziła. Ech.

W tym samym miejscu usłyszałem o miejscu swoich marzeń – Kansas ZOO. Jeden z łowców opowiedział mi o istnym raju. O miejscu, gdzie zbierają wszystkich tych wyrzutków i zmutowane zwierzaki. Podobno da się tam dużo zarobić, a za żywe mutanty do badań płacą setki gambli. Zdecydowałem, że to dobry sposób zarobku. Gdy podzieliłem się tym pomysłem z drużyną, byli raczej sceptyczni. Maria jednak zareagowała na argument, że łowcy mogli coś słyszeć o jej siostrze. Chcąc, nie chcąc, Logan musiał na to przystać.

Droga minęła spokojnie. Gdy dotarliśmy do Kansas ZOO, zgłosiliśmy się jako grupa łowiecka. Szybko otrzymaliśmy pierwsze zadania. Byliśmy super. Dmuchawka i trucizny, okazały się świetną bronią. Tylko parę okazów było odpornych na jej działanie. Ale tych zgarnął Logan. Jego wsparcie ogniowe jest świetne! Głośne, ale gdy przychodzi co do czego... Ach! To jest siła. Ale ja jestem cichym zabójcą. Mało która grupa dostarczała okazy w tak dobrym stanie fizycznym. Jedna malutka dziurka po strzałce, czasem dwie.

Po paru miesiącach postanowiliśmy zrobić sobie wakacje. Wpisaliśmy się na listę rezerwową w Kansas ZOO i wyruszyliśmy w stronę Detroit. W połowie drogi, zauważyliśmy konwój. Nadjeżdżał z Zachodu. Zachód zwiastuje kłopoty. Schowaliśmy się. Wszystko byłoby pięknie, gdyby Logan się nie ruszył. Starał się przygotować do strzału. Odczołgał się jakieś 20 metrów od nas. Tam go złapali. Chciałem go ostrzec, jednak Maria zatkała mi usta. „Jego już nie uratujemy. Siedźmy cicho, to może chociaż my przeżyjemy.” Ogłuszyli go i zawlekli do samochodu. Odjechali. Gdy podbiegłem tam, skąd go zabrali, znalazłem ulotkę zgubioną przez jednego z porywaczy: „Łowcy Niewolników, Milwaukee. Chcesz mieć darmową siłę roboczą? Zapraszamy!”

Wiedzieliśmy już gdzie ich szukać. W tamtą stronę się udaliśmy...

2 komentarze:

  1. Ciekawe opowiadanie. Dobry wstęp do grania wspólnej sesji w której postacie już się znają ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z Aramilem. Warte zobaczenia.
    W ogóle tu wszytko jest warte zobaczenia, bo to nic nie kosztuje, a inna sprawa, co kto wykorzysta na sesjach.

    OdpowiedzUsuń