poniedziałek, 25 października 2010

Arnold „Guner” Anderson


Imię: Arnold „Guner” Anderson
Pochodzenie: Południowa Hegemonia
Cecha: Urodzony morderca
Profesja: Najemnik
Cecha: Reputacja
Choroba: brak
Specjalizacja: Wojownik
Sztuczka: brak
Historia:
Arnold nie miał farta w życiu od samego początku. Bo czym innym wyjaśnisz fakt urodzenia się w krainie ludzi chwalących się tym, że zjadają swoich pupili, niż pechem? Mógł urodzić się w Teksasie. Nauczyłby się jeździć konno i siałby jebane zborze. Mógł się urodzić NJ city. Poświęcałby się za naród w pracy nad odbudową kraju. Mógłby urodzić się nawet w jebanym Posterunku i byłby jebanym samobójcą za ludzkość, ale nie… on musiał urodzić się akurat w Hegemonii. Nawet jebane Kolorado z tym wielki rowem w dupie świata a zresztą… Fakt faktem, że nie miał lekko. Wychowywała się ze swoim ojcem, który kiedy nie był płatnym mordercą hodował psy na mięso sprzedawane przez jego żonę, matkę Arnolda. Dodam jeszcze, że Maria niewiele miała wspólnego z „dziewicą” i nie handlowała tylko mięsem… chyba, że to też można tak nazwać. Tak, więc rodzina też go nie rozpieszczała. Jeśli chodzi o edukację swojego syna to matka pokazała mu jak się przedłuża gatunek, ojciec jak rozwalić „tego sukinkota” a rodzina jako całość, że w życiu może liczyć tylko na siebie. Idąc śladami tej nauki w wieku lat czternastu wziął Deserta ojca i zwiał z domu. Gdy uciekł ze szponów matki Marii oraz ojca Bena, przyłączył do grupy najemników osłaniającej transporty z FA do Hegemoni. Miał wtedy piętnaście lat. Poznał tam paru ludzi, którym mógł zaufać niestety wszyscy, jeden po drugim, umierali, zazwyczaj na jego rękach. Stało się tak, że był najstarszym „stopniem” w swojej drużynie a więc jej przywódcą. Tak przeszło parę lat i pozostało parę epizodów, o których warto wspomnieć.
Gdy tylko został przyjęty do drużyny mówiącej na siebie Holly Magnum musiał dowieść swojej wartości. Był przecież tylko dzieciakiem z Deserem, który dodatkowo uciekł z domu. Jego sytuacja nie wyglądała za ciekawie. Zielonookie chuchro o kruczo czarnych włosach do łopatek i dziecięcych rysach twarzy nie wzbudza zaufania wśród najemników. Niestety okazja na udowodnienie tego, że jest „twardym sukinkotem” nie nadarzyła się szybko, ba musiał czekać na nią cały rok.
Obsługiwali wtedy jednego z ich stałych klientów. Joe, wymoczek z Appalachów pełną gębą, sprzedawał w hegemonii leki za grubą kasę, więc nic dziwnego, że było wielu amatorów na jego towary. Średnio raz na jego wizytę była burda z gangerami. Gangerzy nie stanowili wielkiego wyzwania dla Holly Magnum, ale i tak byli denerwujący. Jednak chwile spokoju w takich podróżach są wbrew pozorom częste. Nie zawsze jeździ się pod ostrzałem przez morze mutków. W takich chwilach ludzie przypominali sobie o Andersonie. –Co tu w ogóle robisz dzieciaku?- Często zadawano mu takie pytania. Nie dziwiło go to. W końcu, dlaczego mieliby mu ufać. –Mam broń, może kogoś ustrzelę.- Tak odpowiadał im zazwyczaj. Zazwyczaj, jednak nie, kiedy zapytała go o to ona. Wysoka brunetka a jednym zielonym a drugim niebieskim oku. Widział ją wiele razy, ale po raz pierwszy usłyszał jej głos. Nie było ważne, że ma szramę na prawym policzku. Jedną z tych, które wyglądają jak pęknięcie w ziemi. Głos. Jej głos był lepszy od każdego narkotyku, jaki kiedykolwiek zażył. Przez chwile nie wiedział, co robić. Odpowiedzieć jej? Jak? Lepiej odpowiedzieć, jeszcze pomyśli, że jakiś pojebany. Szybko, bo… -To jak? Co robisz u takich pojebańców jak Holly Magnum. To nie miejsce dla dzieci.- Na te słowa Arnold nie wytrzymał. –A gdzie niby mam iść? Matka jebie z każdym a ojciec zajmuje się tylko gamblami. Jeśli chcesz mnie wypierdolić to, to zrób, ale nie gadaj takich pierdół.- Sara aż podskoczyła, kiedy szczeniak, który od pół roku odpowiadał tylko „tak” i „nie” walnął jej taki tekst. Kiedy już minął szok serdecznie się roześmiała. –Możesz zostać ile chcesz, jeśli w ogóle potrafisz strzelać i nie uciekasz przed pierwszym lepszym frajerem, ale radzę ci tak więcej na mnie nie siadać.- Te słowa zapadły w pamięci Andersona na długo, ale tymczasem dojechali do postoju.
* * *
Ten dzień był inny niż wszystkie. Tego dnia Arnold pierwszy raz poczuł, że nie jest śmieciem. Nigdy nie sądził, że nie zabijając kogoś można się tak poczuć. W ogóle nie wiedział, co się dzieje, ale wiedział, że to nie może być złe. To wszystko dzięki niej. Z takimi myślami kładł się spać w starym, podobno przedwojennym, (kto by w to uwierzył) budynku na obrzeżach małej wioski. Obudził się z trywialnego powodu. Zachciało mu się lać. Zszedł prawie biegiem, ale dość cicho żeby nikogo nie obudzić. Był już w głównej hali, w której było wejście do kibla, gdy usłyszał głos za sobą. –Schowaj się. Zaraz będzie tu gorąco- Zanim zastanowił się nad sensem słów odwrócił się w kierunku postaci na fotelu. Indianin wyglądał jakby spał i gdyby Arnold nie był pewien, że tylko on mógł to powiedzieć postawiłby wszystkie swoje gamble na to, że rzeczywiście śpi. Totem, bo taką ksywę miał Gary otworzył jedno oko. –Do kibla, kurwa.- Gdyby nawet sam indianiec go nie przekonał to zrobiłby to stukot upadającego ciała. Nim zdołał się obejrzeć już był w kiblu a chwilę potem zza drzwi rozległy się odgłosy regularnej jatki. Wyobraźcie sobie, chłopak siedzi na kiblu, w którym jakiś świr zostawił CKM. Chce się odlać, ale nie może a tam umierają ludzie. Zwyczajnie nie wiedział, co robić. Więc siedział tak w tym kiblu i nie mógł się odlać, mimo że chciał. Słyszał cały czas głosy ludzi, którzy cierpią i umierają. Wydawało mu się nawet, że słyszy jak leje się krew. Wtem na myśl przyszło mu jedno. Co jeśli usłyszę Jej głos? Ta myśl była impulsem do działania. Zaczął intensywnie kombinować, co zrobić. Nie wiedział. Nie miał zielonego pojęcia, co robi się w takich sytuacjach. Jak na ironię prawie się zlał ze strachu. Nie miał żadnego pomysłu, nie widział żadnej możliwości ruchu aż usłyszał jedną komendę. „Wycofać się z salonu.” Wtedy nie myślał już o niczym. Widzisz drogi czytelniku z pewnymi rzeczami trzeba się urodzić. Arnold jest człowiekiem, który działa tak jak trzeba, kiedy trzeba. Chwycił karabin, który ledwo mógł utrzymać w rękach. Oprał dwójnóg na poprzecznej desce, która była w połowie wysokości drzwi i zaczął pruć. Przez minutę wydawało mu się, że nic nie istnieje oprócz spustu i drzazg. Aż nie skończyła mu się amunicja. W następnej minucie jedno było niezaprzeczalne, cisza. Potem przez już nieistniejące drzwi zobaczył członków Holly Magnum i jedno spojrzenie, właśnie jej, uświadomiło mu, że już jest częścią drużyny. Poczuł się po raz pierwszy w życiu autentycznie wolny.
* * *
Pół roku minęło, od kiedy zaczął coś znaczyć w Holly Magnum. Dali mu nawet przydomek: Guner. Od kiedy rozsmarował dwudziestu gangerów jego wynik poprawił się do prawie pięćdziesięciu. Także jego wygląd się zmienił. Nie drastycznie, po prostu przestał aż tak przypominać dzieciaka. Pozostali najemnicy zaczęli mu ufać, choć miał więcej farta i pewności siebie niż umiejętności. On sam nie wiedział, że przeżywa teraz swój najlepszy czas na tym zasranym świecie. Udało mu się nawet poznać lepiej paru ludzi z drużyny. Oprócz Sary, z którą rozmawiał coraz częściej i łatwiej, udało mu się przekonać do siebie, w sposób niezamierzony, także Martina, medyka, który używał słowa „kurwa” jak przecinka, ale jak chciał to potrafił być cholernie miły, Garego, który okazał się być wyjątkowo suchym człowiekiem nawet jak na indiańca, potrafiącym nauczyć przetrwać na pustyni, choć tydzień nawet takiego szczeniaka jak Anderson i Morisona, który wiedział jak strzelać ze wszystkiego, co ma metalową rurę i proch. Można by powiedzieć, że w te pół roku nadrobił to, co stracił w życiu. Niestety nie było mu dane cieszyć się tym w spokoju. Pół roku wystarczyło Joemu żeby uzupełnić lekarstwa na handel i znów wyruszyć do Hegemonii. Bynajmniej nie miał zamiaru korzystać z usług nikogo innego niż Holly Magnum…
* * *
Początkowo karawana przejeżdżała przez pustkowia nie niepokojona przez nikogo. Jedynym dźwiękiem pośród pustynnej ciszy był warkot silnika i ciche, urywane rozmowy. Wydawało się, że tym razem nic nie zakłuci harmonogramu wyprawy, co było miłą odmianą, biorąc pod uwagę wydarzenia ostatniej. Jednakże było to uczucie mylące. Zaledwie trzy dni spokoju. Tyle mieli zanim nadszedł pierwszy atak. Nie było to nic nad zwykła strzelaninę. Paru gangerów odstrzelonych, jeden ranny po stronie broniących. Nic nadzwyczajnego. Szczególnie, że Holly byli bardzo dobrze zorganizowani. Jednak już piątego dnia podróży sprawy zaczęły się komplikować. Od rana w powietrzu można było wyczuć, że coś jest nie tak. Jakieś nieokreślone zagrożenie. Po południu nastąpił atak. Nie była to zwykła zbieranina obwiesiów liczących na łatwy zarobek, ale zorganizowane siły, które musiały mieć dobrych informatorów. Wiedzieli wszystko. Ile jest, czego, kogo, w którym wozie. Najpierw wysadzili drogę przed pierwszym wozem. Potem zaczęli pruć z boków czymś cięższym niż AK. A kiedy Holly postanowili się wycofać z wąwozu zajechał im drogę inny samochód. Tego dnia padło wielu ludzi po stronie Holly Magnum, ale i tak udało się obronić ładunek. Jednak ciekawszą sprawą było to, skąd wiedzieli co i jak…
* * *
Dwa miesiące minęły zanim udało się trafić na jakiś trop. Po tygodniu Holly mieli już za sobą pięćdziesiąt trupów i parę następnych poszlak. W następne dwa tygodnie rozbili dwa gangi zamieszane w handel informacjami na temat Hollych. To był moment, w którym jeśli do tej pory ktoś nie słyszał o ich drużynie to właśnie usłyszał. Stali się sławni. Postrach gangerów, przyjaciele handlarzy. Taka reputacja bardzo im pasowała. Nim trafili na kolejną konkretną informację minął kolejny miesiąc. Śledztwo poprowadziło ich do Appalachów. Okazało się, że Joe, nie był do końca uczciwym w rozmowie z nimi. Miał paru wrogów i to dość znaczących. On oczywiście przedstawił sytuację inaczej. Drogo to go kosztowało, ale jego szczęście, że tylko w gamblach. Koniec końców musieli zamknąć śledztwo po tym jak rozwalili knajpę jednej z wiosek w rodzinnych stornach posiadacza prywatnej armii, która w wąwozie zgotowała im gorące powitanie. Niestety miało się okazać, że nie był jedynym, który źle życzył im źle. Bo niby skąd mieli się dowiedzieć, że Michael nie był w porządku. Zawsze oferował uczciwe ceny. Zawsze można było się z nim napić. Był po prostu w porządku, nie wyglądał na intryganta. No i nigdy nie mówił, że ma brata handlarza. Tym bardziej, że lubi się nim wysługiwać…
* * *
Przez rok był spokój. Guner zdobywał doświadczenie i urósł. Konkretnie urósł. Znał już wszystkich członków w drużyny i znaczył więcej niż kolejna przeciętna lufa. Nawet doszedł do łady ze swoimi starymi. Wszystko wyglądało jakby jego życie miało się zmienić w sielankę. Nawet z Sarą szło mu coraz lepiej. Gdy dotarła do niego zła nowina był pewien, że już nic nie może się spierdolić. Jednak to, co usłyszał sprawiło, że nagle wszedł w wiek rozsądku. Początkowo nie chciał uwierzyć aż sam nie pojechał do domu i tego nie zobaczył. Jego ojciec był już pochowany, ale matki nikt nie ruszał. Komu by się chciało zdejmować dziwkę nabitą na pal. Guner niewiele myślał i jak to ma w zwyczaju w takich sytuacjach po prostu zaczął działać. Zaciągnął języka. W ten sposób poznał gang, z jakiego byli ci sukinsyni. Potem zaczął torturować. Tak dowiedział się, jakie ksywki mieli. Było ich jedenastu. Każdy po powrocie się chwalił, że przeleciał burą sukę parę razy. Pierwszemu wyrywał włosy. Jeden po drugim. Wszystkie. Tak dowiedział się gdzie jest trzech następnych. Im również wyrywał włosy. Oni też wymiękli zanim dotarł do krocza. Nie otrzymali litości. Tak dowiedział się gdzie jest następny. Temu łamał kości. Tak jak reszcie oprócz ostatniego. Tego zostawił w dole. Czekał miesiąc aż tamten zje swoje nogi i rękę. Potem nabił go na pal. Jak resztę. Od niego dowiedział się kto za tym stoi. Tylko on został litościwie dobity.
* * *
Gdy już wrócił do Hegemonii zastał tylko burdel. Ci, ze starej ekipy, tej, która go przyjęła do Holly Magnum, którzy zostali w drużynie, nie żyli. Zostało zaledwie czternastu żółtodziobów i dziwnym trafem nikt nie chciał odpuścić. Guner dziękował tylko za to, że czwórka ludzi, która się dla niego liczyła od ponad roku nie przebywa w rodzinnych stronach. Nie miał jednakże czasu na rozmyślania. Trafiła mu się szansa jedna na sto. Michael po rozwaleniu Holly był nieostrożny. Na tyle żeby oficjalnie przyjechać do Hegemonii i rozgłaszać, w których wioskach będzie sprzedawał swoje towary. Magnumi nie mieli większego problemu z „wysiedleniem” mieszkańców jednej z nich. Potem już tylko czekali. W co drugim budynku przy głównej ulicy był Hegemończyk z bronią w ręku. Każdy jeden z nich był wściekły, zdeterminowany i wiedział, że walczy o coś więcej niż własne życie. Tu chodziło o zasady. Nie odpuszcza się szumowinom. Karawan nie spodziewała się niczego. Naiwni sukinsyni spodziewali się, że nikt nie odważy się stanąć im na drodze. Kiedy wybuchł pierwszy z karawany siedmiu wozów było za późno na refleksję. Ładunki wybuchowe były podłożone na całej głównej (jedynej) ulicy mieściny. Z okien domów pruły CKM i od czasu do czasu granatniki. Prywatna armia Michaela topniała w oczach i wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie to, że wyciekła benzyna. Po prostu jeden zbiornik dostał, ale nie eksplodował. Gdy granat wybuch w plamie pierwszorzędnego, teksańskiego produktu rozpętało się piekło. Benzyna wybuchła, wszystko wybuchło. Niebo pokryło się morzem dymu a ziemia morzem ognia. Nikt z Hollych nie przetrwał oprócz Gunera. Tylko on miał jeszcze siłę wstać i wyjść z płonącego budynku na płonącą ulicę. Dobił ostatnią piątkę oponentów, która jeszcze stwarzała zagrożenie i ruszył w kierunku Michaela. Zużył wiele amunicji podczas długiego pojedynku w palącym się mieście. Przypłacił to blizną na lewym policzku i długimi miesiącami leczenia dróg oddechowych (szczęście, że dały się wyleczyć), ale nie dorwał go. Był zwyczajnie za wolny. Michael uciekł motorem. Tego dnia Guner stojąc pośród zgliszczy patrząc się na oddalającego się wroga, ostatniego, którego miał. Przemyślał parę spraw. Bardziej instynktownie niż świadomie, lecz wiedział, że nie będzie w jego życiu głębszej prawdy. Wtedy patrząc na nienaturalnie czerwony zachód słońca pośród ruin, zgliszczy i pustyni po raz pierwszy i na pewno nie ostatni powiedział to głośno.
Nie ma litości dla skurwysynów.

2 komentarze: